Według antropologów istnieją trzy “misteria” życia. Są to: narodziny, seks i śmierć. Niezależnie od tego, jak kulturalni i wykształceni jesteśmy, to tematy z nimi związane budzą u każdego z nas zainteresowanie i różne emocje. Podczas przebywania z rodziną, znajomymi, czy po prostu czytając dyskusje internetowe nie da się nie zauważyć, że Polaków najbardziej interesuje pierwszy temat: od lat mają tak zwanego “pierdolca reprodukcyjnego”.
Wielokrotnie, gdy byłam jeszcze dziewczynką, potem nastolatką, przestrzegano mnie przed robieniem różnych ciekawych rzeczy, typu wspinanie się po drzewach, wegetarianizmem (sic!), nadmiernym uprawianiem sportu, strasząc że sprawią one, że stanę się bezpłodna. W ustach dorosłych brzmiało to jak największa tragedia. Nawiasem mówiąc, jeśli ktoś potrafi mnie uświadomić, jak upadek z drzewa jest w stanie się do tego przyczynić, będę wdzięczna!
Zauważyłam jednocześnie, że dziewczynki były zmuszane znacznie częściej do opiekowania się małymi dziećmi, niezależnie czy miały do tego chęci i predyspozycje. Głównym argumentem było, że umiejętność niańczenia na bank przyda im się w późniejszym życiu. U mnie trwało to do momentu, kiedy mój podopieczny zbił w czasie “opiekowania się nim” wyjątkowo kosztowną lampę. Otoczenie wtedy zdało sobie sprawę, że a) jak widać u dziewczynek instynkt macierzyński nie jest wrodzony, b) moja opieka generuje zbyt wysokie koszta.
Gdy byłam starsza, oczekiwano ode mnie i moich koleżanek zachwytów nad wszystkimi bobasami oraz zapewnień, że jak najszybciej chcemy sobie zrobić własne. Interesująco zaczynało się robić, kiedy nadchodził czas pierwszych poważnych związków, a potem małżeństw. Nagle okazywało się, że wszyscy naokoło mają specjalizację z medycyny i biologii, a także interesujące porady na temat naszych planów prokreacyjnych. Polacy bardziej niż inne nacje pilnują wieku potencjalnych matek, więc niejednokrotnie miałam okazję usłyszeć, kiedy jest najlepszy czas na zajście w ciążę. W innych krajach nie spotkałam się z takim straszeniem, że “kiedyś może być za późno”.
W Polsce dużo się też słyszy o macierzyństwie, jako o spełnieniu wszystkich możliwych marzeń i najszczęśliwszym czasie dla kobiety. Ciąża okazuje się remedium na bolesne miesiączki, pryszcze, problemy hormonalne, depresję, egoizm, rozpadające się małżeństwo i lęk egzystencjalny. Tylko po urodzeniu dziecka będziemy się cieszyć należnym szacunkiem społeczeństwa, oraz poznamy na czym naprawdę polega życie.
Kiedy urodzimy już dzieciaka i staje się jasne, że wyjące non stop 5 kilo berbecia, tylko pogarsza sytuację, otoczenie reaguje na nasze reklamacje oburzeniem: przecież nikt ci nie kazał mieć dziecka!
U Polaków też budzą wielkie emocje, tematy które z prokreacją się kojarzą. Wystarczy spróbować kupić w pierwszej lepszej aptece, środki antykoncepcyjne czy pigułkę po, żeby usłyszeć co aptekarz czy kolejka myśli o naszym życiu seksualnym. Na rozmaitych forach, jeśli pojawiają się tematy porodów (który lepszy: naturalny czy cesarka), czy karmienia dzieciaka (butla czy cycek) latają takie epitety, które zatwardziałego kryminalistę przyprawiłyby o rumieniec. Tak samo, każdy się wypowie odnośnie liczby dzieci, którą powinniśmy mieć, w jakim odstępie czasowym i jak je wychowywać oraz czym karmić.
Najzabawniejsze jest, że jak na nację, która ma takiego prokreacyjnego pierdolca, Polacy mają prawie najniższy przyrost naturalny na świecie. Tymczasem od lat mieszkając w Wielkiej Brytanii nie spotkałam się z pytaniami i radami, które w Polsce są nagminne. Ludzi tu nie interesuje, czy, kiedy i ile dzieci planujemy. I paradoksalnie, to sprawia, że myślenie o dziecku zaczyna kojarzyć się z przyjemnością a nie obowiązkiem społecznym.
Szczurzyca